Wczoraj miało miejsce spotkanie, które możnaby określić mianem małej Jałty. Znowu o losach Europy decydują USA i Rosja, tym razem bez Wielkiej Brytanii. To pokazuje słabość i brak odwagi przywódców europejskich w stawianiu czoła wielkim wyzwaniom. Nie godzę się na to jako Europejczyk. Jak długo jeszcze będzie to trwało? Do połowy stulecia? Do jego końca? Co wtedy zostanie z naszej Wielkiej Europy, która dała reszcie świata wszystko co tylko mogła, od kultury po technologie. Czy dla naszych potomków za tysiąc lat będziemy niczym starożytny Egipt, Rzym, Mezopotamia, po których już prawie nie ma śladu?
Jacek
Nasi siatkarze drugi raz, prawie z rzędu, wygrali Ligę Narodów. Gratulacje! Bardzo się z tego cieszymy. Przejrzałem dziś Le Figaro, Die Welt, BBC News i Gazetto dello Sport. Nie ma o tym wydarzeniu wzmianki. W sekcji Sport wszystkich tych wydawnictw nie ma nawet siatkówki. Nawet we Włoszech i Francji, które są siatkarskimi potęgami. Można natomiast znaleźć informację o porażce Igi Świątek. Nie żebym umniejszał sukces Polaków (chociaż chyba to robię). Czasami po prostu, żeby właściwie je ocenić, warto spojrzeć na rzeczy z innej perspektywy. Dotyczy to i sportu i polityki i naszego życia. Pozdrawiam i udanego przedweekendu życzę.
Nie, nie chodzi mi o to czy w bieżącym stuleciu nasze ciała pokryją się sierścią i wyrosną nam ogony. Chodzi o to jak będą ewoluowały relacje biznesu i polityki względem „zwykłych ludzi” i czy zostaniemy zredukowani do ciągów numerycznych.
Nie chodzi mi też o dehumanizację w czasach dyktatu reżimów totalitarnych, ale dehumanizację w wolnym demokratycznym świecie, co powinno być absurdem, który nikomu nie powinien nawet przyjść do głowy. I nie chodzi mi też o dehumanizację w takim kontekście jak opisuje ją współczesna psychologia, badź socjologia. To o co mi chodzi jest dużo prostsze, wręcz prostackie.
Zmienia się stosunek firm do klientów. Mam na myśli duże i firmy i korporacje. Przychody są duże, zyski też, więc można sobie odpuścić „włażenie klientom w tyłek”. Nie można się dodzwonić na infolinię, jeśli w ogóle jest możliwość kontaktu telefonicznego. Często nie można zadać dowolnego pytania tylko wybrać z pytanie z gotowego zestawu. Najgorsze doświadczenie mam ze światową korporacją, z której usług korzystamy codziennie wszyscy. Nie znajdując rozwiązania dla mojego problemu firma po prostu przestała odpowiadać na moje wiadomości, a ja w konsekwencji przestałem korzystać z jednej z jej usług.
Telemarketerzy wykonując połączenie telefoniczne w ogóle nie są zainteresowani tym czy mamy czas i ochotę porozmawiać. Jest produkt lub usługa, którą trzeba sprzedać, więc płynie potok słów, bez możliwości wstrzelenia się między któreś z nich, najczęściej do momentu, aż się nie rozłączy połączenia.
„Uprzejmie informujemy, że w trosce o najwyższą jakość usług rozmowa może być nagrywana. Jeśli nie zgadzają się Państwo na nagrywanie rozmowy prosimy się rozłączyć” Ten komunikat to dla mnie szczyt chamstwa. Jak to się dzieje, że firmy nagrywają tylko rozmowy przychodzące? Bo przecież jak one do nas dzwonią takiego komunikatu nie słyszymy. Nie wiem czy mogę nagrać na moim telefonie rozmowę przychodzącą, ale parę razy powtórzyłem powyższy komunikat w trakcie rozmowy, co wywołało konsternację i oburzenie, a mi sprawiło, nie ukrywam, radochę. Chociaż tyle.
Co będzie za dziesięć lub dwadzieścia lat? Jak będziemy obsługiwani? Przy logowaniu do mojego programu pocztowego muszę potwierdzić, że nie jestem robotem. Trochę to upokarzające, ale kto będzie się tym przejmował jeśli obsługiwać nas będą wyłącznie roboty oparte o programy tzw. sztucznej inteligencji. Będziemy traktowani coraz bardziej przedmiotowo, a nasze uczucia będą coraz mniej brane pod uwagę.
Przy okazji sztuczna inteligencja nie jest inteligencją. To program stworzony przez inteligentne istoty, ale sam w sobie inteligencji ma zero. To zawsze będzie na zasadzie kopiuj i wklej z dostępnych elementów i będzie mogło dawać pozory rozumnego działania, ale nigdy takim nie będzie i obym się nie mylił.
A Politycy? Powoli przestajemy być dla nich ludźmi, którzy mają potrzeby, pragnienia i uczucia. Coraz częściej jesteśmy masą wyborczą, której dobrze jest coś dać lub tylko obiecać, aby osiągnąć wyborcze cele. PIS wprowadzając program 500+ nie robił tego dla ludzi tylko dla siebie, w celu: wygrać wybory. Najlepiej świadczy o tym fakt braku corocznej waloryzacji świadczenia. Waloryzacja nastąpiła dopiero przed wyborami i tylko z powodu obawy o ich przegranie. Podobnie jest z Małym Zusem+. Limit przychodów nie został nigdy podniesiony mimo znacznego wzrostu inflacji. Rząd Donalda Tuska też nie spełnił wielu obietnic, co kosztowało go przegrane wybory prezydenckie 1 czerwca 2025 roku. Piszę ten tekst dzień po ogłoszeniu rekonstrukcji rządu. Nikt nie mówi o tym dlaczego „stary” minister był zły, a nowy ma być lepszy. Nie dopytują się o to przedstawiciele mediów, bo to co dostali wystarczy, żeby wypełnić kolumny portali internetowych. Czy tak traktuje się ludzi?
Co przyniesie przyszłość? Myślę, że do połowy obecnego wieku zostaniemy pozbawieni imion i nazwisk. Nie w kręgu rodzinnym, ale w relacjach obywatel – urząd, klient – firma, pacjent – przychodnia. Będziemy tylko numerem, Peselem, Nipem, numerem klienta, aż pewnego dnia te wszystkie numery zastąpi jeden numer, umieszczony pod skórą i staniemy się anonimowi, bez imion i nazwisk. W tę stronę idziemy, a przyczynia się do tego poniekąd RODO.
Nie wiem czy to nastąpi to w tym wieku, ale zapewne będziemy kupować auta od jednego koncernu samochodowego i kupować artykuły przemysłowe do jednego dostawcy, Amazon? Kto będzie się przejmował preferencjami w Chinach czy w Polsce, tym jakie kolory nam się podobają, jakie smaki lubimy. Dostaniemy produkty w ograniczonej kolorystyce, w kilku smakach, bo takie kolory i smaki podpowie nam AI. Albo nie podpowie, tylko narzuci. Rok 1984 z jednej strony jest coraz dalej, a z drugiej coraz bliżej.
Mam jeszcze kilka wizji przyszłości, ale aż sam się boję przelać je na papier, więc może zakończę teraz mój wpis.
Dopisek:
Wpis skończony, ale dopiszę jeszcze zdanie o kryzysie humanitarnym w Strefie Gazy. Tam też mamy do czynienia z dehumanizacją, wykorzystywaniem cywili do przeciągnięcia szali konfliktu na swoją stronę. Obrazki w telewizji są tragiczne. Cofamy się w człowieczeństwie, chociaż z drugiej strony w tamtym rejonie świata to niestety norma.
Podobnie jak w tekście o Gdańsku nie zamierzam opisywać atrakcji turystycznych miasta, ani zachwycać się w egzaltowany sposób jego klimatem, a jedynie przedstawić moje odczucia z kilkudniowego pobytu w stolicy Portugalii.
W Lizbonie są cztery linie metra, kolorowe, żółta, zielona, czerwona i niebieska. Uzupełnione liniami autobusowymi i tramwajowymi stanowią bardzo dobrze zorganizowaną sieć transportu. Podróżując po mieście miałem wrażenie, że nie wyjechałem z Berlina, który jest chwalony za publiczny transport. Przyznam, zaskoczenie, nie mówiąc już o cenie całodziennego biletu w wysokości, albo raczej niskości 6,80 Euro. A jeśli już wywołałem Berlin cena tzw. „einzel Ticket”, czyli biletu jednorazowego wynosi w tym mieście 2,70 Euro!
A teraz bardzo krótki akapit. W Lizbonie jest bardzo czysto, czyściutko! I też mógłbym teraz zrobić porównanie do Berlina, ale … nie zrobię.
Nie bardzo chcę pisać akapit o jedzeniu. Wolę jeść niż pisać, a znawców kulinarnych jest teraz nadmiar. Jednak wszyscy znajomi, którzy wspominają wyjazd do Lizbony mówią o prawie nieskończonej liczbie barów, restauracji i knajpek. I to prawda. Ja odniosę się do tego poprzez pryzmat Świątecznego dnia, Bożego Ciała, które w tym roku przypadało dość wcześnie, jeszcze w maju, czego byłem nieświadomy. Dowiedziałem się o tym jednak dość szybko, jak tylko opuściłem hotel w ostatni majowy czwartek. Jedno z wejść do stacji metra było zamknięte, a wzdłuż Avenida da Liberdade handlowcy rozstawiali stragany, raczej nie z dewocjonaliami tylko z wszystkim tym co można znaleźć w sklepach z pamiątkami. Bardzo miły Pan podszedł do mnie i wytłumaczył mi z jakiego powodu muszę udać się do wejścia północnego. U nas Boże Ciało to procesja. Tam stragany, również te z jedzeniem i piciem, a dokładnie z winem. Wybór bogaty i wszelaki, wzdłuż i wszerz całego miasta. Nie pamiętam co jadłem. Pamiętam co piłem. Słodziutkie i świeżutki białe wino z plastikowego kubka, który nie przeszkadzał. Kubek był na tyle duży, że połowę odlałem do kieliszków kanadyjskiego małżeństwa, do którego się przysiedliśmy w wyniku czego po miłej konserwacji uzgodniliśmy wyższość Europy nad Ameryką Północną, ale to już inna historia.
Ludzie w Lizbonie wyglądają na smutnych, ale są bardzo mili. Z lotniska do hotelu jechałem autobusem. Również miejskim transportem poruszałem się po mieście. Nie widziałem uśmiechniętych ludzi. Raczej zamyślonych i smutnych. Podobnie na ulicy. Powód? Nie chcę się bawić w socjologa, ale Portugalia z pewnością nie jest tą potęgą, którą kiedyś była, bardzo kiedyś. Boczne ulice Lizbony nie wyglądają tak okazale jak te w centrum. W 2011 roku kraj znalazł się na krawędzi niewypłacalności. I wygląda na to, że mimo wychodzenia na prostą do tej pory odczuwa skutki tamtego załamania, borykając się ostatnimi czasy z kryzysem mieszkaniowym. Życzę, więc Portugalczykom lepszej przyszłości, Panu ze straganu, sprzedawcy wina i Panu taksówkarzowi, który odwoził mnie na lotnisko.
Ślady dawnej potęgi sa widoczne na każdym kroku. Portugalia w XV i XVI wieku była światową potęgą handlową, a lista jej kolonii z tamtego okresu prawie nie ma końca. W żadnym innym mieście nie widziałem tylu pomników i miejsc upamiętnienia osób i wydarzeń, które zapisały się w historii kraju. Zapewne istnieje duża zależność pomiędzy liczbą bohaterów zamorskich podbojów, a liczbą pomników, ale nie znam na tyle historii tego kraju, żeby to potwierdzić. Zostawiam to bardziej wnikliwym. Kamienice w centrum mają elewacje wykończone płytkami, a dla tych płytek stworzono nawet ich muzeum – Museo de Azujelos. Wszyscy wiemy ile kosztuje położenie płytek w łazience, a w Lizbonie mamy wyłożone nimi całe fasady o powierzchni czasem stu metrów kwadratowych. To kosztuje dzisiaj i musiało kosztować kiedyś!
Lizbona leży nad Tagiem, który ociera się o jej południowo-wschodnie krańce, a jego ujście do oceanu jest ogromne. To co widzimy po przejściu Praça do Comércio nie wygląda jak rzeka, tylko jak wielkie jezioro. Robi wrażenie, a widok pozwala odpocząć od gwaru głównych turystycznych ulic. Dla mnie miasto bez dużej wody jest miastem ułomnym. (To tylko moja bardzo krzywdząca opinia). Woda jest najlepszym uzupełnieniem zabudowy. Daje odetchnąć. Dlatego tak lubię, Gdańsk i Berlin z jego kilkudziesięcioma jeziorami. Tag w Lizbonie jest niesamowity. Zaledwie tysiąc kilometrowa rzeczka tam zmienia się w potwora, który z kolei daje się pożreć prawdziwemu monstrum, Oceanowi Atlantyckiemu.
Costa da Caparica i Cascais są najbliższymi miejscami wypoczynku Lizbończyków nad oceanem. Byłem w Costa da Caparica i bardzo mi się tam podobało. Było tak …. polsko. Główna ulica jak w Dziwnowie (tylko dużo krótsza). Sklepy, bary, kawiarnie, lodziarnie, również przy samej plaży. I ludzie kąpiący się w maju w wodzie o temperaturze szesnastu stopni. Portugalczycy. Okazało się, że gdzieś na świecie są jeszcze tacy sami desperaci jak my, którzy kąpięmy się w wodzie o pododobnej temperaturze w naszym morzu. Szacun!
I kończąc. Kilka lat temu na poczytnym polskiem portalu czytałem artykuł o Lizbonie. Że brudno, w bocznych ulicach czuć mocz i nie warto tracić pieniędzy na odwiedzenie tego miasta. To nieprawda. Warto.
Aborcja jest tematem gorącym, albo raczej podgrzewanym przy okazji kolejnych wyborów parlamentarnych. A ja mam coraz więcej wątpliwości związanych z tym czy komukolwiek zależy na przyjęciu ostatecznego rozwiązania w tej sprawie. Według mnie chodzi tylko o nabijanie punktów w sondażach poprzez prezentowanie stanowiska, które popiera elektorat danej partii politycznej. Może przesadzam. Jednak skoro powyższa myśl przyszła mi do głowy, może tak rzeczywiście jest.
Ja, osoba niewierząca, głosująca od lat na Platformę Obywatelską, jestem przeciw aborcji. To znaczy, gdyby ktoś zadał mi to koślawe pytanie: „Czy jesteś za czy przeciw aborcji?” i musiałbym na nie odpowiedzieć odpowiedziałbym jak powyżej. Tylko co to za pytanie? Zapytajmy o coś innego. Czy jesteś za czy przeciw wyrywaniu zębów? Kto rozsądny, inteligentny i zdrowo myślący odpowie twierdząco? Oczywiście jestem przeciw wyrywaniu zębów! Istnieją jednak sytuacje kiedy zęba trzeba usunąć. Jednak robimy to zawsze tylko wtedy, gdy jest to uzasadnione medycznie. W przypadku ciąż tak nie jest. Większość ciąż jest usuwana z powodów poza medycznych. Wiarygodnych statystyk tu nie ma, bo nie może być. Nie ma czegoś takiego jak rejestr przerywanych nielegalnie i legalnie ciąż. A z jakich powodów przerywane są najczęściej ciąże? Tego też się nie dowiemy. Zakładam, że od 95 do 99 procent przypadków to ciąże niechciane. A kto usuwa ciąże? Zapewne w największym stopniu dotyczy to tak zwanych ” wpadek” młodych bezdzietnych kobiet albo kobiet w średnim wieku mających już dzieci.
Postawmy teraz pytanie. Czy Państwo może nie zgodzić się na pozbawianie życia rozwijającego się w ciele matki człowieka tylko dlatego, że matka i ojciec popełnili błąd niezabezpieczenia się przed zajściem w ciążę? Tak, według mnie może. Tak samo jak Państwo nie godzi się na prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu, albo na dokonywanie rozwodów z pominięciem sądów. (Swoją drogą w tej sprawie nikt nie protestuje). I drugie pytanie. Od którego tygodnia ciąży zaczyna się człowiek? W wymiarze emocjonalnym od pierwszego tygodnia. A w wymiarze biologiczno-medycznym? Około 11 tygodnia ciąży zarodek staje się płodem. Jednak przyglądając się zarodkowi w 6 tygodniu ciąży widzimy oczy, ręce i ogonek, który zamieni się w nogi. Człowiek? Mała fasolka, albo kijanka, ale według mnie człowiek. Dlatego moim zdaniem jeśli kobieta chce usunąć ciążę powinna zrobić to jak najszybciej. Szybko. I skoro chcemy osiągnąć w Polsce kompromis aborcyjny walczmy o możliwość usuwania ciąży nie do 12 czy 14 tygodnia ciąży, ale do 5 lub 6 tygodnia. Miłe Panie, ile czasu potrzeba, żeby zorientować się, że jest się w ciąży. 3 miesiące? Czy nie zgodzicie się na skrócenie okresu,w którym można usunąć ciążę. A tak przy okazji jestem totalnie za tabletkami „dzień po”. W przypadku ich stosowania nie ma mowy o usuwaniu ciąży, chociażby z tego powodu, że jeszcze nie wiadomo czy ciąża jest czy jej nie ma. Stres może jest, ale traumy już raczej nie będzie.
„Moja macica moja sprawa” Zgadzam się z tym w pełności. Jednak od momentu kiedy w macicy pojawi się lokator zgadzam się już niezupełnie. Jeśli kobiety wymagają dla siebie szacunku powinny obdarzyć nim też innych. Ojca dziecka i samo dziecko. Seks oprócz przyjemności wiąże się też z ryzykiem nabycia odpowiedzialności za przyszłe życie. Swoje, partnera i dziecka. A partner i dziecko są w dyskusjach na temat aborcji pomijani. Jestem ojcem trójki dzieci i moja była żona była w ciąży trzy razy. Żadne z dzieci nie urodziło się wyniku ustalenia terminu jego poczęcia i nigdy nie było tematu usunięcia ciąży. Cieszę się, że je mam, te moje dzieci, i nie muszę ciągnąć do końca życia traumy związanej z usunięciem ciąży. Chyba mówimy tu też o odpowiedzialności. Za siebie, za innych. I chyba mówimy tu też o uczuciach, swoich i innych. Nie wiemy jakie konsekwencje psychiczne pociągnie za sobą usunięcie ciąży. Rozpad związku, trauma, depresja? Nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć w swoim przypadku.
A teraz i na koniec sondaż, którego przeprowadzenie nie ma sensu. Ilu zapytanych ankietowanych odpowiedziałoby twierdząco na pytanie: „Czy zgadzasz się na usunięcie ciebie ze świata?” Nawet jeśli mielibyśmy odpowiedzi twierdzące, wyniki musielibyśmy podawać w dziesiątych częściach promilach. Każdy człowiek chce żyć. Wszystko w naturze walcza o przetrwanie. Również rośliny. Nie zabierajmy zatem życia komuś tylko dlatego, że nie jest jeszcze w stanie przeciw temu zaprotestować.

Zdarzyło mi się ostatnio i przypadkowo oglądnąć film „Patch Adams” z Robinem Williamsem w roli głównej. Film o wyjątkowym człowieku i lekarzu granym przez wyjątkowego aktora. Bo Robin Williams należy, bo ciągle jest z nami na ekranie, do artystów o wyjątkowym talencie. To co posiadał nazywam na swój użytek darem od Boga, czyli taką ilością talentu, która sprawia, że artysta wystaje ponad przeciętność, a nawet ponad bycie bardzo dobrym w swojej dziedzinie. Unosi się nad ziemią i dotyka gwiazd. Staje się uniwersalnym i międzynarodowym wzorcem kopiowanym przez innych. Jest i będzie niezapomniany. Tak jak Wolfgang Amadeusz Mozart, Vincent van Gogh, Jimi Hendrix, Paul McCartney. Nie, nie porównuję Robina Williamsa do wymienionych gigantów, jednak w tym co robił był, tak jak wszyscy wymienieni artyści wyjątkowy. I jest coś w tym, że pomysł napisania artykułu o nieograniczonym talencie wpadł mi głowy właśnie w czasie oglądania filmu z nim w roli głównej.
Artykuł pisze osoba wszechstronna. Znam biegle trzy języki obce, Gram na gitarze i pianinie. Piszę piosenki. Jestem praktyczny i jak mówią po angielsku „handy”. Jednak w niczym nie jestem wybitny. Jestem tylko dobry, albo bardzo dobry i zadroszczę wszystkim, którzy są w jakiejś dziedzinie wybitni.
Jednak czy na pewno mam czego zazdrościć?
Robin Williams opuścił nas w wieku 63 lat w wyniku samobójczej śmierci po latach uzależnienia od narkotyków i alkoholu. Cierpiał też na depresję. Ten ekranowy żartowniś przez całą swoją karierę byl uzależniony i nieszczęśliwy. I tak pożył długo. Przepraszam za ten sarkazm, ale przypomniałem sobie o „Klubie 27”, młodych gwiazdach, którzy opuścili nas jeszcze przed trzydziestką. Wśród nich wymieniony wcześniej Jimi Hendrix. Wydaje się, że w obecnych czasach gdzie dostęp do informacji i pomocy lekarskiej jest powszechny artyści powinni być w stanie uniknąć problemów z uzależnieniem. Jednak jakoś do klubu, jako jednej z ostatnich, udało się dostać Amy Winehouse, wybitnie uzdolnoniej artystce, która po prostu zapiła się na śmierć. Nikt jej przed tym nie uchronił. Jednak sama śpiewała o tym, że chciano ją wysłać na odwyk, ale powiedziała: „No, no, no”
Dlaczego do tego dochodzi?
Wydaje się, że sukces powinien zapewnić dopływ gotówki i brak powodów do stresu, a powszechne uwielbienie powinno ustawić samoocenę na wyskoim poziomie. Jednak z jakichś powodów gwiazdy, te największe, są nieszczęśliwe. Czy sława jest za duża do udźwignięcia. To co miłe, czyli rozpoznawalność, z pewnością z jakimś czasem staje się udręką. Każde pojawienie się w przestrzenie publicznej wywołuje poruszenie. Nie można normalnie zjeść obiadu w restauracji, zrobić zakupów lub poleżeć na plaży. Z czasem kontakty z otoczeniem zostają zapewne ograniczone i zaczyna się życie w swojej bańce, co dla człowieka, istoty społecznej, staje się uciążliwe. Jednak czy jest to na tyle uciążliwe, że musi skończyć się uzależnieniem lud depresją. Czy problemu tak naprawdę nie ma, bo dotyczy on niewielkiej procentowo grupy ludzi? Jack Nicholson żyje. Clint Eastwood też. Udało się też jakoś przetrwać jednej z największych gwiazd popu, czyli Madonnie. Może po prostu z ciężarem sławy nie radzą sobie ci najwrażliwsi tak samo jak najwrażliwsi z nas, „zwykłych” ludzi, o których istnieniu i śmierci nikt nie wie i nigdy się nie dowie. Ludzie, których przypadków nie mogę tu opisać, bo ich nie znam.
Rozpocząłem pisanie tego tekstu z myślą o zastanowieniu się nad problemem, którego być może nie ma. Bez względu na ilość pieniedzy i wykonywany zawód ludzie potrzebują bliskości, akceptacji, rodziny. Jeśli tego w ich życiu nie ma, bez względu na status materialmy i społeczny, cierpią. Więc raczej nie zazdrośćmy, tylko starajamy się zrobić wszystko, aby nasze życie było po prostu dobre, tak dobre jakim sami je potrafimy uczynić. I cieszmy się nim póki trwa. A Robin Williams niech patrzy na nas z góry, ze szkrzydłami anioła jak, na zdjęciu, i się uśmiecha widząc jak dobrze nam idzie.
Telewizja przypomina obecnie targowisko, na którym w większości sprzedaje się rzeczy używane, a treści nowe można porównać do niskiej jakości produktów z Chin. Obrażam? Być może. Przepraszam. Jednak, skoro napisałem powyższe zdanie widocznie takie jest moje odczucie. Oczywiście są kanały z wartościowymi i interesującymi treściami, głównie tematyczne, ale chodzi mi przede wszystkim o kanały mainstreamowe, najbardziej popularne i oglądalne.
Największy grzech? Tworzenie programów prawie wyłącznie dla najmniej wymagających odbiorców. Postaram się to zobrazować na przykładzie goszczącej często w telewizji publicznej, (która publiczną jest już tylko ze względu na sposób jej finansowania), muzyki disco polo. Gram na dwóch instrumentach muzycznych, napisałem w życiu parę tekstów i piosenek w stylu rockowym. Wiem co nieco o harmonii muzycznej. Słucham każdego rodzaju muzyki i mimo tego …. do disco polo nie mam zastrzeżeń. Muzyka ta ma swoich odbiorców i stanowi pewnego rodzaju fenomen kulturowy. Nie jest to jednak muzyka dla mnie. Za proste harmonie, za banalne teksty, zbyt hopsalne przygrywki i rytmy, a wszystko to jak mawiał mój tata: „na jedno kopyto”. Nie potrafię w tej muzyce znaleźć niczego interesującego dla siebie, żeby móc się nią cieszyć. Chciałbym więcej różnorodności. Myślę, że gdyby podczas jakiejkolwiek imprezy sylwestrowej organizowanej przez stacje telewizyjne ze sceny zabrzmiała, chociażby bardzo popularna „Ballada dla Adeliny” skomponowana przez Paula de Sennevilla, a spopularyzowana przez wykonanie Richarda Claydermana spotkałaby się na pewno z pozytywnym przyjęciem widowni, (zwłaszcza, że utwór jest takim trochę klasycznym popem). Ale ktoś musiałby chcieć spróbować tego rodzaju utwory zaprezentować.
O ile jeszcze talent shows niosą ze sobą jakiś ciąg dalszy w postaci kariery, chociażby Ani Dąbrowskiej czy Dawida Podsiadły, których byśmy raczej nie poznali, gdyby za drogę do zaistnienia w show biznesie obrali chodzenie z nagranym demo od wytwórni do wytwórni, o tyle reality shows nie niosą żadnych treści po. Pustka. I zawsze jak myślę, że twórcy reality shows wpadli już na każdy pomysł, jesteśmy zaskakiwani poprzez wykonawców śpiewających w przebraniu, na przykład homara, albo przez gospodynie domowe, które oprócz unikalnych cech wyglądu odziedziczonych w genach po rodzicach, mają cechy wspólne, nabyte w wyniku działań medycyny estetycznej. A przy okazji zadziwiająca jest przewrotność. Parę ruchów skalpela i nakłuć igłą potrafi zdziałać więcej niż geny rodziców. Dość! Trochę więcej kultury i sztuki poproszę!
Od listopada 2021 roku przestała obowiązywać zasada 12 minut reklamy na godzinę. Dalej istnieje limit, ale stacje mogą nim sterować. Co sprawia, że w tak zwanym prime timie reklamy wraz z blokami autopromocyjnymi mogą zabierać 20 albo więcej minut, a programy rozpoczynane są nieraz z kilkuminutowym opóźnieniem. Czyli wieczorem kiedy najliczniej siadamy przed telewizorami mamy ciąg homar-reklamy-zapowiedzi-reklamy-inne cudo natury-reklamy i tak w kółko. Nie jestem z pokolenia Z ani Y. Jestem z pokolenia Teleranka i Czterech Pancernych i Psa. Oglądam telewizję, bo w moim dzieciństwie nie było internetu i mam taki nawyk. Jednak przychodzi to z coraz większym wysiłkiem. Często daję za wygraną w czasie pierwszego bloku reklamowego i gaszę telewizor. Na górze czekają płyty, książka, albo radio, które zresztą opiera się skuteczniej niż telewizja zmieniającemu się światowi. Nie jesteśmy już dla stacji telewizyjnych telewidzami, partnerami po drugiej stronie ekranu, którym powinno się dostarczyć treść na przyzwoitym poziomie. Jesteśmy tylko i wyłącznie reklamobiorcami, ztargetyzowanymi, zprocentozywanymi, zeswksaźnikowanymi, którym trzeba dostarczyć impuls do konsumpcji.
Telewizja się kończy? Chyba tak. Może już się skończyła. Rozwój następuje tylko w jednym kierunku, długości przekątnej ekranu. Żadne z moich dorosłych już dzieci jej nie ogląda. Na sto procent. Nie mają w domu telewizorów. Widownia się starzeje. Ponad 30% widzów to osoby w wieku powyżej 65 lat, a ponad 50% widzów to osoby w wieku powyżej 50 lat. Co zatem będzie z telewizją za 20, 30 lat? W takiej formie raczej umrze, a mi może uda się jeszcze dożyć, żeby to zobaczyć. I jeśli telewizja będzie kiedyś na tym samym poziomie co teraz będzie mi wszystko jedno.
Czy zarządzający telewizją idą trochę drogą partii politycznych, którym zdarza się dopasować program do sondaży? W obecnych czasach na pewno. Ale czy mimo to znajdzie się ktoś na miarę Billey’go Beane’a, który miał odwagę wywrócić do góry sposób oceny graczy w footballu amerykańskim, sporcie, w którym gra toczy się zawsze też o wielkie pieniądze? Czy będziemy skazani na Panów Miszczaków, mieszających chochlą w kotle medialnym cały czas tę samą zupę, tylko za każdym razem z trochę innymi proporcjami składników? Życzę sobie i czytelnikom tego pierwszego.
Koniec
To nie jest wpis polecający gdańskie atrakcje turystyczne. To nie jest wpis o tym co zjeść, wypić i gdzie się przespać. To jest wpis sentymentalny, choć to może za duże słowo i wypowiedziane za szybko. Jednak z jakiegoś powodu odwiedziłem Gdańsk w zeszłym roku dwa razy i planuję w nim najbliższą majówkę.
Do jakich miejsc wracamy? Oczywiście lubimy wracać tam gdzie już byliśmy, jak śpiewał nam Zbigniew Wodecki. Jednak żebyśmy chcieli wrócić coś musi nas ująć, oczarować, pozbawić na chwilę oddechu.
Jeśli ktoś przyjeżdża do Gdańska pociągiem już na powitanie styka się z perełką w stylu gdańskiego renesansu, dworcem, który wygląda raczej jak pałacyk obdarzonego zamiłowaniem do sztuki ziemianina niż miejscem, do którego wstęp mają przedstawiciele wszystkich klas społecznych. I tu mówię, a raczej piszę, STOP. Miałem nie polecać atrakcji turystycznych, wśród, których dworzec nie jest zresztą wymieniany. Miałem napisać, że Gdańsk jest po prostu piękny. Jeśli ktoś ceni piękno, potrafi je dostrzec i się nim cieszyć, musi odwiedzić to miasto, z kamienicami, których fasady mają zaledwie kilka metrów szerokości, ale za to są bardzo zdobne i strzeliste jak wieże kościołów, z wieloma zabytkami architektury, świeckiej i sakralnej oraz Długim Pobrzeżem, którego „wystrój” jasno i najlepiej świadczy o lokalizacji i charakterze miasta.
Małe trójmiejskie intermezzo skoro już dojechaliśmy do Gdańska.
Sopot to nie tylko Monciak, molo i Grand Hotel. To zadbane uliczki, piękne wille i mnóstwo zieleni. A młoda Gdynia to piękno może mniej oczywiste i wymagające skupienia, ale warte uwagi i mające postać modernistycznej zabudowy, modernistycznego Mola Południowego i modernistycznych trojelbusów.
Porównywanie pasa wybrzeża nad Zatoką Gdańską do pasa wybrzeża ciągnącego się od Monako do Marsylii byłoby nadużyciem, spotykanym w spotach reklamowych. Co chwilę słyszymy, że jakieś miejsce w naszym kraju jest polską Toskanią albo polskimi Malediwami! A Zatoka Gdańska jest zatoką położoną nad morzem znajdującym się w północnej części Europy i to położenie określa jej charakter, raczej nielazurowy Z moich młodszych lat utrwalił mi się obraz zatoki jako miejsca bardzo zanieczyszczonego, więc automatycznie brzydkiego. Dopóki nie odwiedziłem Półwyspu Helskiego, rezerwatu Mewia Łacha przy ujściu Wisły i póki nie zobaczyłem Zatoki z Kamiennej Góry w Gdyni. Nie ma lepszego miejsca do złapania oddechu bez względu na porę roku niż nadmorze lub nadrzecze, co mamy w samym Gdańsku, ale również na Wyspie Sobieszewskiej. Tam wraz z pokaźnym nadmorskim lasem. W mieście musi być woda. Dodaje uroku i dodaje oddechu od zwartej zabudowy. Dodaje miejsc, w których można się zatrzymać i odwrócić na chwilę uwagę od codziennych spraw.
No i najnowsza historia. Ze Stoczni Gdańskiej może już niewiele zostało, ale miejsca, w których rodził się po raz kolejny w naszym kraju zew wolności zostały godnie upamiętnione i poszerzone o Europejskie Centrum Solidarności. Wszystko w zasięgu odległości spacerowej od Głównego Miasta. Warto i trzeba te miejsca odwiedzić, gdyż bez wydarzeń i ludzi, które je zainicjowali nie bylibyśmy dzisiaj w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz. Zresztą nie tylko my, ale także sąsiadujące z nami kraje.
Tego nie da się opisać. Trzeba to zobaczyć. Dla mnie subiektywnie miasto numer jeden w Polsce. Miasto, w których chciałbym zamieszkać, co zapewne się nie wydarzy. Dlatego będę pozwalał sobie w nim od czasu do czasu być.